wtorek, 29 lipca 2014

"Stuhrowie. Historie rodzinne" Jerzy Stuhr




Tytuł: Stuhrowie. Historie rodzinne
Autor: Jerzy Stuhr
Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
Czyta: Jerzy Stuhr, Maciej Stuhr, Marianna Stuhr
Czas trwania: 5 h 40 min
Ocena:








Pamiętam, jak byłam dzieckiem i w czasach dzielenia pokoju z młodszym bratem, naszą ulubioną opowieścią na dobranoc były historie opowiadane przez tatę związane z historią naszej rodziny – opowieści z rodzinnej miejscowości dziadka, wydarzenia z dzieciństwa, spotkań z naszymi pradziadkami, których nie mieliśmy okazji poznać. A któż nie kojarzy Jerzego Stuhra chociażby z Seksmisji, Kilera czy Spisu cudzołożnic? Któż nie chciałby poznać jego rodzinnych opowieści?

Stuhrowie. Historie rodzinne to opowieści z rodziny autora, które zaczynają się  od przybycia do Krakowa pradziadków Jerzego, Anny i Leopolda, a zawędrowali do Galicji z Austro-Węgier. W książce jesteśmy świadkami wielu narodzin, śmierci i rodzinnych tragedii od drugiej połowy XIX wieku, aż do czasów aktualnych, do czasów dzieci Jerzego – Macieja i Marianny. Sam autor stwierdził, że spisał to wszystko dla swojej rodziny: To dla nich i ich dzieci rekonstruowałem historię naszej rodziny, czasami posiłkując się tylko domniemaniami wynikającymi z suchych dokumentów zachowanych w archiwum domowym. To dług, który spłacam rodzicom, dziadkom i pradziadkom, by przechowywana przeze mnie wiedza przetrwała w następnych pokoleniach, niezależnie od miejsca, gdzie zapuszczą korzenie.

Stuhrowie. Historie rodzinne to książka, po którą sięgnęłam z wielkim entuzjazmem i zapałem, zwłaszcza, że nie jest ona zbyt długa, zwłaszcza, że bardzo lubię głos Jerzego Stuhra. Napisana językiem dość literackim, zresztą tak jak Tak sobie myślę…, bez zbędnych sensacji i plotek – po prostu historyczne fakty, wyjaśnienia dlaczego Stuhrowie znaleźli sobie miejsce w Krakowie, jak im się żyło, jakie były koligacje i wspomnienia przekazywane z pokolenia na pokolenie. Urocze, prawda? Taka, ot, ciepła opowieść mówiąca o wielkiej wartości rodziny, o tym jak ważne jest wsparcie najbliższych oraz to, że krewnych nie da się przez nikogo zastąpić. Jednak mnie nie do końca ona rzuciła na kolana. Dlaczego? Czasem się za bardzo ciągnęła... Nie wiem czy to wynika z mojego ścisłego umysłu i średniej fascynacji historią czy po prostu tym, że po prostu opowieści spoza mojej rodziny wydają się być mniej ciekawe. Na pewno ciekawym doświadczeniem jest poznanie dziejów rodu Stuhrów i dwóch z najbardziej rozpoznawanych polskich aktorów. Ale czy to jest genialna książka? Nie powiedziałabym;) Ciekawy pomysł, ale więksi miłośnicy Stuhrów lub/i historii chyba bardziej na tym skorzystają;)

Jerzy Stuhr z rodziną;)

poniedziałek, 28 lipca 2014

"Zbaw nas ode Złego" Lisa Collier Cool, Ralph Sarchie

Tytuł: Zbaw nas ode Złego
Autor: Lisa Collier Cool, Ralph Sarchie
Wydawnictwo: Esprit
Ilość stron: 448
Ocena: 4/6

I być może wam również się wydaje, że ci ludzie to świry (opętani) albo że egzorcyzmy to średniowieczny sposób leczenia psychicznych lub fizycznych chorób nieprzystający do czasów Internetu. Jeśli tak, to diabeł zdobywa przewagę. Przecząc jego istnieniu tylko się wzmacnia jego siłę. Lecz jeśli jesteście ludźmi wiary, to czy naprawdę przypowieści o wypędzaniu demonów przez Jezusa uważacie za bajki?





Co byś pomyślał gdybyś usłyszał dziwnie skrobania za ścianą, kroki w mieszkaniu, podczas gdy jesteś sam w domu lub gdyby lampa w kryształkami kołysała się podczas tego, gdy się modlisz? Co byś zrobił, gdyby ktoś, z kim mieszkasz krzyczał w nocy i rzucał się w nocy wraz ze swoim łóżkiem? Jak byś na to zareagował? A co jeżeli to Szatan?

Działanie diabła jest wciąż dokumentowane, ilość opętań wciąż wzrasta, a co za tym idzie – z roku na rok rośnie ilość egzorcystów, którzy walczą z tym Złym. W tych szeregach walczy także autor książki, Ralpha Sarchie – sierżant nowojorskiej policji pracujący w służbach porządkowych w najgorszej z możliwych w USA. Choć wychowany w katolickiej rodzinie w swoim dorosłym życiu nie był zbyt pobożny. Jednak po godzinach standardowej pracy pomaga w przeprowadzaniu egzorcyzmów pewnemu katolickiemu kapłanowi o nazwisku Mendoza oraz współpracuje z małżeństwem Warrenów, których zmagania z szatanem zostały udokumentowane w filmie Obecność. Podczas pracy w policji oraz zajmowania się opętaniami i egzorcyzmami napatrzył się na zło, jakie jest na świecie. Nie o „źle wtórnym”, czyli tym popełnianym przez ludzi, ale o „źle pierwotnym”, które ma źródło o wiele głębiej. Co spotyka Ralpha Sarchie w jego pracy? Na czym polega jego współpraca z Mendozą i Warrenami? Jak idzie im walka ze złem? 

Nie może nazywać siebie Chrześcijaninem , a już na pewno nie Katolikiem ten, kto wątpi w istnienie diabła.

Zbaw nas ode Złego to autobiograficzna książka Sarchiego, na podstawie której powstał także film o tym samym tytule. Jest to także jedna z tych pozycji, której ekranizację zobaczyłam zanim zabrałam się za jej czytanie, co chyba nie było zbyt dobrym pomysłem. Dlaczego? Głównie dlatego, że po obejrzeniu filmu spodziewałam się zupełnie czegoś innego, wydarzeń opisanych i przedstawionych tak jak w ekranizacji. Zaczęłam czytać i dość długo mam się przestawić na fakty opisane w książce. Przede wszystkim w lekturze wszystko jest przedstawione oczami głównego bohatera i autora zarazem, a te wydarzenia nie mają jakiejś konkretnej fabuły – po prostu opisane różne, luźne i praktycznie niepowiązane ze sobą incydenty. No i jest przedstawiona współpraca z Warrenami – tego nie ma w filmie. A szkoda. Książka jest podzielona na 14 rozdziałów niepowiązanych ze sobą wydarzeniami, ale mające wspólny mianownik – Zło zdziałane przez samego Szatana. Niestety nie ma co ukrywać, że pod względem literackim Zbaw mas ode Złego jest pozycją dość kiepską. Ale chyba nie do końca to się w niej liczy i nie do końca chodziło o to, żeby zachwycać się jej super literackim stylem. Przynajmniej według mnie pozycja ma za zadanie uświadomić czytelnika, pokazać jakie zło jest niebezpieczne, jakie szkody wyrządza w życiu najróżniejszych ludzi – i to nie tylko satanistów, którzy czczą jawnie diabła, a także tych najgłębiej wierzących. Książka ma pokazać, jakie to wszystko niebezpieczne, że nie warto igrać z ogniem jaki jest Szatan. O tym niebezpieczeństwie mówi świetnie cytat: Wyjątkowym okrucieństwem, do którego uciekają się niektórzy okultyści, jest rzucanie uroku na figurki albo obrazki z motywami religijnymi. Takie pozorne religijne, a w rzeczywistości przeklęte przedmioty, są potem sprzedawanie na rozmaitych kiermaszach i zasiewają zło w sercach bogobojnych, niczego niepodejrzewających ludzi, którzy je kupują.

Tylko ktoś o naprawdę silnej wierze, jak na przykład biskup, może poprowadzić obrzęd egzorcyzmu. Wypędzanie demonów bez wiary byłoby rozłożonym w czasie samobójstwem. I nawet wtedy egzorcysta musi myśleć o Bogu i mieć świadomość własnych słabości bo to one staną się celem ataku demona.

Czy polecam Zbaw na ode Złego? Tak, jeżeli chcecie z tej perspektywy poczytać o opętaniach, egzorcyzmach i walkach z Szatanem. Jeżeli oczekujecie takiej samej fabuły jak w filmie – mocno się rozczarujecie, bo ekranizacja to istna wariacja na temat książki, chyba tylko główni bohaterowie są ci sami, choć i nie wszyscy (np. brak Warrenów). Generalnie skończyłam ją z trochę mieszanymi uczuciami... Nie zmienia to faktu, że ciarki nie raz przechodzą po plecach podczas lektury i potrafi wzbudzić strach.

Édgar Ramírez jako Mendoza oraz Eric Bana jako Ralph Sarchie
Kadr z filmu Zbaw nas ode Złego
(Kliknij, aby powiększyć)



niedziela, 27 lipca 2014

"Kobieta w lustrze" Eric Emmanuel Schmitt

Tytuł: Kobieta w lustrze
Autor: Eric Emmanuel Schmitt
Wydawnictwo: Znak literanova
Ilość stron: 464 
Ocena: 4/6



Swoimi codziennymi postępkami przemycamy rozliczne pożegnania, gdyż często mamy poczucie,że znika coś, co już nie wróci. Każdy dzień kryje w sobie jakieś powitanie i jakieś "do zobaczenia".





Eric Emmanuel Schmitt to jeden z moim ulubionych pisarzy i do jego książek zawszę odnoszę się z wielkim sentymentem i sympatią, a do tych jeszcze niepoznanych podchodzę z wielkim entuzjazmem i nadzieją – tak było i w przypadku Kobiety w lustrze. Jak wypadła? O czym opowiada?

Poznajemy trzy różne kobiety, których jedyną łączącą je rzeczą wydaje się być płeć. Żyją w różnych epokach, zajmują się zupełnie czymś innym, mają różne zainteresowania i zajęcia. Pierwsza to Anne - XVI wieczna mistyczka, zakochana w przyrodzie dziewczyna ze wsi, która chce wstąpić do klasztoru. Druga to Hanna - żyjąca w pierwszej połowie XX wieku arystokratka zafascynowana psychoanalizą, której nie udaje się spełnić jej najważniejszego zadania – urodzić dzieci. Ostatnia to Anny – współczesna gwiazda filmowa, która pod maską popularności i bycia kimś znanym skrywa swe problemy i uzależnienia. Dlaczego więc poznajemy tak różne trzy postacie w jednej książce? Co je łączy poza płcią? Co każda z nich widzi patrząc się w lustro? Co się z nimi stanie? Co je w życiu spotka?

Nasze myśli nie ograniczają się tylko do tego, co spostrzegamy czy mówimy. Mamy sekretne korytarze schowane za ścianami, ukryte szafy, tajemne szuflady. Gromadzimy tam niekiedy nasze żale, ambicje, lęki. Wszystko jest w porządku do czasu, aż któregoś dnia zabezpieczenia puszczają i to tryska na zewnątrz, wychodzi. Wówczas można się obawiać najgorszego.

Kobieta w lustrze to jedna z obszerniejszych książek Schmitta – tego nie da się ukryć. Zabrałam ją ze sobą podczas szalonego, weekendowego wypadu nad morze, myśląc, że uda mi się ją przeczytać w trakcie podróży – niestety nie wyszło. Pierwsze co mnie zadziwiło to fakt, że autor jako mężczyzna z w tak lekki i wiarygodny sposób pisać o naturze kobiet, ich uczuciach i emocjach. Następną rzeczą, która mnie zdziwiła było to, że książka wydała mi się taka mało typowa dla Schmitta – język i styl pisania nadal bardzo charakterystyczny to fakt, ale jednak sama fabuła mnie zaskoczyła. Szkoda, że trochę negatywnie. Momentami czytało się naprawdę lekko i przyjemnie, ale później zdarzały się chwile, że się męczyłam, właśnie z powodu niezbyt porywającej wtedy fabuły. Samo takie połączenie bohaterek jest dość ciekawe i niekonwencjonalne, a Schmitt to jeden z moich ulubionych pisarzy to mam co do tej pozycji zupełnie mieszane uczucia – zupełnie nie wiem jak ją ocenić i co o niej napisać. Czegoś mi w niej brakowało... Generalnie mam wrażenie, że Kobieta w lustrze to jedna z słabszych książek Ericka Emmanuela Schmitta. Też tak Wam się wydaje?

Po co wynaleziono kino? Aby wmówić ludziom, że życie ma postać powieści. Aby móc utrzymywać, że wśród bezładnych wydarzeń, które znosimy, jest początek, środek i koniec. Dzięki temu kino zastępuje religie, wprowadza porządek do chaosu, rozsądek do absurdu.

Kobieta w lustrze to pozycja, która wywołała u mnie lekkie skołowanie i mieszane uczucia. Na pewno nie polecam jej jako książki, od której należy zacząć poznawać dorobek tego pisarza. A co do pozostałych – naprawdę nie wiem. A ocena jest jaka jest głównie z sympatii do autora i jego twórczości.

sobota, 26 lipca 2014

Wielkie stosisko wakacyjne;) (#3/2014)

Ostatnio coś niewiele stosików;)
A nazbierało się. nazbierało książek;)

Zapraszam do oglądania;)



Piątnicy z macierzyzny
Manitu
Śmiercionośny rękopis
z biblioteki

Fronda
wygrana w konkursie

Zabójczy wirus
Złudzenie



Pierwiastek Zero
Sny o terrorze i śmierci
Ludzka Przystań
Schroneinie
Sześć lat póżniej


Ania z Szumiących Topoli
kupione w Dedalusie

egzemplarz recenzencki

Ciężar decyzji
Wegetarianka
Z poczwarek w motyle
Wylicytowane na Allegro

Wieża Zielonego Anioła I-IV
z wymianki na LC

piątek, 25 lipca 2014

Klasyczna kawa mrożona


Kawa pod każdą postacią jest dobra;)
A na lato jest najlepsza taka klasyczna kawa mrożona.


 Co będziemy potrzebować?
2-3 łyżeczki kawy rozpuszczalnej
sporo kostek lodu
chłodne mleko i woda
(wg własnych upodobań)
Szejker lub słoik

Jak zrobić?
Szejker lub słoik wypełnić w 2/3 kostkami lodu, dodać kawę, pojemnik uzupełnić mlekiem (ewentualnie z domieszką wody), do smaku można dodać cukru. Szejker lub słoik zamknąć i potrząsać zawartością przez 0,5-1 minutę. Przelać do wysokiej szklanki. Wierzch można udekorować bitą śmietaną.
Smacznego!


czwartek, 24 lipca 2014

"Full wypas, czyli Chrześcijaństwo z pazurem" Rafał Szymkowiak

Tytuł: Full wypas, czyli Chrześcijaństwo z pazurem
Autor: Rafał Szymkowiak 
Wydawnictwo: Wydawnictwo M
Ilość stron: 108
Ocena: 5/6


Kiedy mimo wszystkiego będziemy wierzyć w miłość Pana Boga do nas, doświadczając krzyża upadku, krzyża cierpienia, to jest nasza wygrana. To jest to, co czyni nasze życie sensownym.






Żyjemy w świecie stereotypów, w którym katolik jako osoba wierząca to osoba zahukana, nie mająca własnego zdania, szara, niezauważalna, wiecznie smutna i nie dbająca o siebie i swój wygląd. Rafał Szymkowiak w swoich książkach łamie ten stereotyp, pokazuje, że jest zupełnie inaczej! A jak jest z tą pozycją? Co kryje się za tytułem?

Full wypas, czyli Chrześcijaństwo z pazurem to książka, w której aktor łamie wyżej pokazany stereotyp szarej, cichej, wierzącej myszki, pokazuje, że Chrześcijaństwo to religia miłości i radości, pokazuje, że owo uproszczenie jest dalekie od rzeczywistości, zwłaszcza wśród młodych ludzi. Widzimy zapał, charyzmę oraz przekonanie, że katolik to wcale nie nudziarz i smutas oraz jeszcze głębszą wiarę w to, że Bóg jest miłością. O jakim Chrześcijaństwie pisze Rafał Szymkowiak? Czy może mieć ono jakiś pazur? Czym dla katolika jest tytułowy Full wypas? 

„Po to was wybrałem, abyście owoc przynosili”. Jeżeli człowiek przyjmie to wyzwanie i uświadomi sobie, że Bóg przyjmuje go takim, jaki jest, to wtedy chce mu się walczyć o owoce.

To, że zdarza mi się czytać książki religijne – widać na moim blogu. To, że lubię Szymkowiaka –nie było jeszcze za bardzo dane widać, ale teraz nadrabiam;) Trochę dziwnie się czuję czytając jego książki wydane ileś tam lat temu, kiedy jeszcze był kapłanem, którym dziś już nie jest. Wtedy był autorytetem. I chyba nadal w pewnym stopniu nim pozostanie. Rafał Szymkowiak to człowiek, którego słowa – nieważne czy w postaci książek czy wypowiadane na konferencjach czy spotkaniach w jakich uczestniczyła – zawsze były takim duchowym kopniakiem. Można to nazwać duchowym energetykiem. Tak było i z tą książką pt. Full wypas, czyli Chrześcijaństwo z pazurem. Dzięki czemu się tak dzieje? Głównie dlatego, że w tym co chce przekazać dzieli się swoim życiowym doświadczeniem, tym co przeżył w klasztorze i podczas pracy z młodzieżą w Krakowie czy na Spotkaniach Młodych w Wołczynie. Pisze o Bogu będącym Miłością, bo chyba naprawdę tego doświadczył, ale przekazuje to w sposób jasny, przejrzysty i trafiający do młodych ludzi. A poza tym nie pisze o stereotypach, nie prawi nudnych kazań, nie grozi palcem - pokazuje, że Kościół jest dla wszystkich, dla osób z dredami czy zielonymi irokezami i z glanami na nogach także. Choć jest to typowo religijna książka jest napisana w niesztampowy sposób, taki, że pochłania się ją za jednym razem czując niedosyt książek autora, niedosyt takiego chrześcijaństwa jakie opisuje i Boga, który jest Miłością. w książce zostajemy porwani w wir zachwytów nad nietypowym Chrześcijaństwem i Bożą Miłością - to coś co mnie pociąga w książkach Szymkowiaka. Full wypas, czyli Chrześcijaństwo z pazurem nie jest to najlepsza i popisowa pozycja autora, bo to w zasadzie zapis rekolekcji, ale jest to religijna książka na wysokim poziomie.

Czy polecam Full wypas, czyli Chrześcijaństwo z pazurem? Oczywiście. Jest to książka dla wszystkich poszukujących, wątpiących, rozeznających, mających niedosyt czy chcących poznać katolicyzm z trochę innej strony.

środa, 23 lipca 2014

"Zielona Kula" Jeanne Davenport






Tytuł: Zielona Kula
Autor: Jeanne Davenport
Wydawnictwo: Witanet
Ocena: 1.5/6









Generalnie jestem osobą, która niezbyt przepada za science fiction – ani w postaci filmów ani w postaci książek, choć jak miałabym wybierać, wolę jednak w formie produkcji na dużym ekranie. Jednak to nie tę formę science fiction przychodzi mi dziś recenzować. Przychodzę dziś z moją opinią na temat książki zatytułowanej Zielona Kula.

W książce jesteśmy świadkami wielu różnych wydarzeń, które toczą się wokół Theo, który przeżywa żałobę po tragicznej śmierci ukochanej – Lii i robi wszystko, aby ona wróciła. Pewnego dnia słyszy o tytułowej Zielonej Kuli, która wydaje mu się być prawdziwym zbawieniem i rozwiązaniem problemu. Czym ona jest? Jak ona może mu pomóc? Co na to odsunięci od niego jego przyjaciele? Pomogą mu? Jaką rolę odegrają? Czy Theo będzie ich narażał ich życie i bezpieczeństwo? Co się z nim stanie?

Zielona Kula to książka, za którą zbierałam się dość długo i chyba równie długo ją czytałam. Nie dość, że rodzaj literacki nie do końca wpadający w mój gust, to jeszcze dość często się gubiłam w akcji książki i jej bohaterach (choć tak naprawdę nie było ich wielu). Sprawę po części wyjaśnia fakt, że jest to kontynuacja debiutanckiej książki Jeanne Davenport, która jest zatytułowana Wybrańcy. Jednak to nie wszystko. Przy moich ustawieniach książka liczyła około 250 stron, czyli naprawdę niedużo, a męczyłam się z nią niemiłosiernie. Wszystko za sprawą takiego języka i sposobu pisania, który w połączeniu z niezbyt porywającą fabułą daje taki efekt, że książka zamiast wciągnąć i zainteresować czytelnika – nudzi i wzbudza chęć odłożenia tej książki jak najdalej i zupełnie zniechęca do powrotu do niej czy sięgnięcia po jej wcześniejszą część. Akcja marna, fabuła, która nie wciąga i język niezachwycający i miało literacki. Szkoda na nią czasu.

Generalnie Zielona Kula to książka, która nie zachwyca, a wręcz przeciwnie – odstrasza. I niestety mimo najszczerszych chęci nie mogę jej polecić nikomu. Chyba, że ktoś jest naprawdę zdesperowany i nie ma nic do czytania, w co wątpię.


niedziela, 20 lipca 2014

"Podróże Guliwera" Jonathan Swift

Tytuł: Podróże Guliwera
Autor: Jonathan Swift
Wydawnictwo: Greg
Ilość stron: 156
Ocena: 3/6


Czyż nie jest to przywarą raczej wrodzoną wszystkim ludziom, którzy pospolicie lubią mówić i zdania swoje dawać o tym, co najmniej rozumieją?







Pamiętam, że ja byłam dzieckiem to zaczytywałam się w Podróżach Guliwera przesiadując w ogromnym garażu dziadków. To była taka moja odskocznia i ucieczka. Jednak zupełnie nie pamiętałam nic z tamtej lektury, nie pamiętam nawet za bardzo moich odczuć – pamiętam jednak, że owe dalekie podróże mnie zafascynowały.

Któż nie zna Guliwera z najbardziej znanej książki Jonathana Swifta? Któż nie kojarzy owego mężczyzny? Jest to jedna z najbardziej charakterystycznych postaci z całej literatury światowej. Wszystko zaczęło się, gdy Lemuel Guliwer wyruszył w podróż statkiem, a później nastąpił szereg niefortunnych zdarzeń najpierw trafia do kraju liliputów budząc wiele różnych emocji jako człowiek-góra, następnie do kolejnych wydarzeniach trafia do kraju olbrzymów, gdzie teraz on jest liliputem i na własnej skórze przekonuje się, jak czuli się jego poprzedni gospodarze w jego obecności. Co spowodowało owe przeniesienia do różnych krain? Jak wtedy czuł się Guliwer? Jakie obyczaje panują w poszczególnych regionach?

Richard Redgrave,
Gulliver na Brobdingnag
Jak już wspominałam Podróże Guliwera to jedna z książek mojego dzieciństwa i dlatego, że praktycznie nic z niej nie pamiętałam – sięgnęłam po nią jeszcze raz. Zabrałam się do niej pełna zapału, nadziei i oczekiwań, ale jednak te wszystko zaczęło powoli opadać wraz z każdą przeczytaną stroną. Dlaczego? Dziś, kiedy mam 21 lat ta historia po prostu mnie nudziła. Opowieści o liliputach czy o olbrzymach – wszystko dobrze, fajnie i pięknie, ale więcej tam było opisu strojów, obyczajów czy odczuć aniżeli wydarzeń. Gdyby byłe inne proporcje – byłoby to lepsze. Postać głównego bohatera jakoś mi nie podeszła i jakoś średnio mi się spodobała, ale warto wziąć pod uwagę to, że powstała ona w XVIII wieku, więc może odbiegać od naszych współczesnych realiów. Ale jednak chyba najważniejsze jest to, że społeczeństwa opisane w Podróżach Guliwera jest świetnym odzwierciedleniem natury ludzkiej oraz ówczesnego ustroju i polityki wojennej, jest satyrą ówczesnego angielskiego społeczeństwa. I to właśnie chyba przez to jest ona najbardziej doceniana i uważana za klasykę, do tego stopnia, że wciąż powstają nowe tłumaczenia, a także całe mnóstwo ekranizacji.

Czy polecam Podróże Guliwera? Jako satyrę angielskiego społeczeństwa z XVIII wieku – to i owszem. Jako przygodowa czy podróżnicza – może zanudzić. Tak najogólniej moim zdaniem jest to książka bardzo średnia.

środa, 16 lipca 2014

"Wichrołak" Paweł Szlachetko




Tytuł: Wichrołak
Autor: Paweł Szlachetko
Wydawnictwo: Muza
Ilość stron: 336
Ocena: 3/6









Wichrołak to książka, którą kupiłam pewnego dnia, gdy zobaczyłam ją któregoś dnia na promocji w pewnej bardzo sympatycznej, niewielkiej księgarni. Jest to także pozycja, która około roku czekała na swoją kolej na półce, aż w końcu z racji wakacji się za nią zabrałam.

W Wichrołaku poznajemy Romana, który jest początkującym dziennikarzem, który przyjeżdża do niewielkiej, góralskiej wioski zwanej Szremle Małe, w której dochodzi do kilku tajemniczych śmierci miejscowych gospodarzy. Chłopak chce napisać o tym artykuł, ale robi to pod pretekstem pisania tekstu o masowym pomorze owiec. Niestety natrafia on na mur milczenia oraz całe mnóstwo niedomówień i niewyjaśnionych spraw, ale spotyka także dziewczynę – swoją studencką miłość. Co tam w tej wiosce się dzieje? Czemu ludzie w niej są tacy małomówni? Czy dziewczyna pamięta początkującego dziennikarza? Czemu ci górale zginęli w tak dziwnych i niewyjaśnionych okolicznościach? Czemu owce pomarły? Kim lub czym jest tytułowy Wichrołak?

Paweł Szlachetko to pisarz, o którego istnieniu dowiedziałam się dopiero w momencie, w którym sięgnęłam po Wichrołaka, jednak dopiero później dowiedziałam się, że ma on więcej książek w swojej bibliografii, a nawet na podstawie jednej z jego pozycji powstał film. Pełna entuzjazmu, zachwycona wiele obiecującą okładką i opisem na niej zabrałam się za lekturę, oczekując tego, że książka niezmiernie mnie wciągnie i zapewni bezsenną noc lub chociaż pójście spać nad ranem. Nic bardziej mylnego. Wichrołak nie należy do książek, które czyta się szybko, lekko i przyjemnie – ja męczyłam się z nią kilka wieczorów, a w pewnym momencie myślałam, że nie dobrnę do końca. Dlaczego? Książka jest zaliczana do grona kryminałów czy thrillerów, ale jest w niej naprawdę mało akcji, dzieje się w niej stosunkowo niewiele. Akcja chwilami się wręcz ciągnie, a i fabuła nie jest zbyt rozbudowana. Język, jakim jest pisana ta książka – taki sobie, ani nie odstrasza, ani nie zachwyca, zresztą jak cała pozycja. Jednak wielkie brawa należą się autorowi za wykreowanie dość ciekawych bohaterów, a także za  świetne pokazanie prostego ludu – ich charakterystykę, wierzenia, zabobony i zachowania... Moim zdaniem jest to książka bardziej obyczajowa, aniżeli kryminał czy thriller. To tylko moje odczucia? Nie mam bladego pojęcia.

Wichrołak to generalnie dość przeciętna książka, która opowiada o małej wiosce, w której wszyscy się znają, o obłudzie, zabobonach i prostocie ludzi, którzy tam mieszkają i o tym, jak reagują na miastowych. Można przeczytać, choć są na tym świecie lepsze pozycje, którym warto poświęcić czas.

poniedziałek, 14 lipca 2014

"Dni ciemności" Rainer M. Schröder




Tytuł: Dni ciemności
Autor: Rainer M. Schröder
Wydawnictwo: TELBIT
Ilość stron: 196
Ocena: 5/6









Tajemnicze klasztory, mrok i tajemnice – to coś co dla mnie jest naprawdę pociąga, dlatego dy przeczytałam opis na okładce książki Dni ciemności stwierdziłam, że muszę ją przeczytać. Gdy wypożyczyłam ją z biblioteki – długo nie czekała na swoją kolej.

Ale świadkami jakich wydarzeń będziemy w książce Dni ciemności autorstwa Rainer M. Schröder? W klasztorze cystersów w Himmerod dzieją się dziwne rzeczy. W krótkim czasie kilku braci umiera jeden po drugim w dziwnych okolicznościach, jeden dniami i nocami klęczy w kaplicy nie chcąc nic jeść czy spać ani do nikogo się odzywać, tylko nadzwyczaj gorliwie się modląc. Wszędzie chodzą pogłoski o demonie, a jednocześnie wciąż pojawia się coraz więcej pytań, wątpliwości i tajemnic. Czy te plotki są prawdziwe? Czy uda się rozwiązać zagadkę tych tajemniczych wydarzeń? Co tam tak naprawdę się dzieje? Jakie tajemnice skrywa opactwo Himmerod w dolinie rzeki Salm?

Dni ciemności były dla mnie niezwykle miłą, aczkolwiek krótką lekturą. Na okładce wyczytałam, iż ma to być mrożąca krew w żyłach powieść, ale niestety nie spełniła do końca tego zadania. Dlaczego? Z bardzo prostej przyczyny – było tam niezwykle mało grozy i scen, które miałyby mi zmrozić krew w żyłach. Wydaje się to być książka skierowana raczej do młodszych czytelników, taka młodzieżowa pozycja z pogranicza thrillera, sensacji i literatury grozy. Napisana niezbyt skomplikowanym językiem, ale jednocześnie nie jest on prostacki i nieliteracki – taki trafiający do przeciętnego czytelnika i obywatela.

Muszę przyznać, że pomysł autora na Dni ciemności jest naprawdę ciekawy i oryginalny, ale mógłby być bardziej rozbudowany aniżeli na tych niecałych dwustu stronach. Jednocześnie napięcie w tej książce jest odpowiednio stopniowane, ale także nie przedawkowane. Wszystko fajnie, pięknie, ale po skończonej lekturze odczułam pewien niedosyt - głównie z racji tego, że tak szybko się skończyła. Wciągnęłam się w historię, zachwyciłam się jej cudownym klimatem, niebanalnym pomysłem na fabułę, minęło niewiele ponad godzinę i książka już przeczytana, a ja nie miałam co robić w pociągu.


Podsumowując – Dni ciemności to przyjemna, ciekawa i zapadająca w pamięć lektura, która pozostawia po sobie pewien niedosyt i to właśnie z jego powodu zamierzam sięgnąć po inną książkę pisarza wydaną w Polsce, mianowicie po Świadectwo Judasza.

sobota, 12 lipca 2014

"Rany kamieni" Simon Beckett

Tytuł: Rany kamieni
Autor: Simon Beckett
Wydawnictwo: Amber
Ilość stron: 336
Ocena: 4,5/6



Ludzie żyją własnym życiem i próżnością jest sądzić, że odgrywamy w nim jakąś większą rolę.







Twórczość Simona Becketta polubiłam dzięki jego debiutowi Chemia śmierci – mocno medycznemu thrillerowi, który naprawdę mi się spodobał, więc niezmiernie się ucierzyłam na możliwość przeczytania jakiejś innej książki autora, pozycji w której nie występuje doktor David Hunter.

W Ranach kamieni poznajemy Seana, a jego historię poznajemy dwutorowo. Jednym, który zajmuje większą część książki, jest ten gdy mężczyzna ucieka przed wydarzeniami z przeszłości i poznaje, dwie dziewczyny i ich apodyktycznego ojca. Tworzy się między nimi charakterystyczna więź, ale co z niej wyniknie? Drugim torem są właśnie owe wydarzenia z przeszłości Seana i nie wiemy do końca czy jest on ofiarą czy przestępcą, mordercą... Co stanie się z naszym bohaterem? Co go spotka na francuskiej farmie, którego właścicielem jest apodyktycznym ojcem dwóch córek? Jakie wydarzenia jeszcze będą miały miejsce?

Rany kamieni to pozycja, która wyraźnie różni się od serii z doktorem Davidem Hunterem jako głównym bohaterem, co czyni pozycję wyjątkową i inną. Sprawny i lekki język sprawia, że książkę czyta się szybko i przyjemnie, a także bardzo szybko. Nie ukrywam, że pozycja mnie bardzo wciągnęła i zafundowała mi niezwykle miły wieczór, który upłynął bardzo szybko. Język jest podobny jak do Chemii śmiercii jej kontynuacji, co chyba jest charakterystyczne dla twórczości Simona Becketta. Do tego zakończenie okazało się być naprawdę zaskakujące i doprawdy niezwykłe, ale... coś w tej książce było jak dla mnie nie tak. Sporo niedomówień, postacie ciekawe, dość charakterystyczne, ale mogłyby być bardziej dopracowane. Szczególnie bardziej dopieszczona mogłaby być fabuła, a także intryga, zwłaszcza że Rany kamieni plasuje się jako kryminał i thriller. Największym niedomówieniem jest to, że nawet po skończonej lekturze czytelnik nie ma pojęcia kim do końca jest Sean – czy to przypadek czy zamierzone, nie mam pojęcia, ale jak dla mnie jest to trochę.... irytujące. Mimo podobnego języka, nie jest to już ten sam Beckett – inna sceneria, inny bohater, zupełnie inny klimat i zupełnie inne odczucia. Po Ranach kamieni są one bardzo... mieszane, a po przygodach z doktorem Davidem Hunterem w roli głównej nie miałam ich chyba tak mieszanych. Po tak szczegółowych opisach różnych medycznych czy antropologicznych szczegółów miałam wrażenie, że tutaj autor niejako cofnął się w rozwoju, zrobił krok w tył w swoim pisarskim kunszcie. Ale mimo tego nie jest to książka, na której się zawiodłam... Chyba głównie dlatego, że niezbyt wiele się po niej spodziewałam. Najważniejsze jest to, że po skończonej lekturze byłam mocno zdziwiona, jak szybko upłynął mi z nią wieczór i było już po północy jak skończyłam ją czytać (a po raz kolejny obiecywałam sobie, że pójdę wcześniej spać) i ze smutnym wzrokiem patrzyłam się na okładkę prosząc o więcej przygód i rozrywki z tą pozycją.


Czy polecam Rany kamieni? Jest to książka, dla której warto stracić deszczowy wieczór, ale nie ręczę za to, że można dla niej stracić także głowę. Jest lekkim i przyjemnym czytadłem, nie zaprzeczę, że zastanawiającym i z ciekawym zakończeniem, ale nie jest dziełem wysokich lotów, no i przede wszystkim jest inna i ciut nudniejsza niż przygody doktora Huntera;)

wtorek, 8 lipca 2014

"Latarnik" Henryk Sienkiewicz

Tytuł: Latarnik
Autor: Henryk Sienkiewicz
Wydawnictwo: Magnat
Czyta: Tomasz Czarnecki
Czas trwania: 35 min.
Ocena: 5.5/6

On sam wreszcie stał się trochę maniakiem. Wierzył, że jakaś potężna a mściwa ręka ściga go wszędzie, po wszystkich lądach i wodach. Nie lubił jednak o tym mówić; czasem tylko, gdy go pytano, czyja to miała być ręka, ukazywał tajemniczo na Gwiazdę Polarną i odpowiadał, że to idzie stamtąd...




Latarnik był moją lekturą bodajże w gimnazjum, później świetnie się wpisała w temat mojej ustnej pracy maturalnej, a jest to pozycja tak krótka, że ostatnio spokojnie do niej wróciłam po raz kolejny.

W owej krótkiej noweli poznajemy Skawińskiego -  Polaka na emigracji, który po latach tułaczki postanowił się osiedlić i znaleźć stałą pracę, więc zatrudnił się jako latarnik. Tam czuł się niczym w raju – co jakiś czas posłaniec dostarcza mu paczki z pożywieniem i innymi najpotrzebniejszymi rzeczami. Jednak któregoś dnia dostaje paczkę z przesyłką z Polski, w której są typowo polskie książki, które wywołują rozrzewnienie u Skawińskiego, który niezmiernie stęsknił się za ojczyzną. To co z nim się stało – o tym wiele słyszało lub czytało. A kto nie wie co się stało z polskim latarnikiem – niech czym szybciej sięga po ową nowelkę.

Latarnik to typowa nowela, która jest do głębi przepełniona polskością, patriotyzmem i tęsknotą za Ojczyzną. I jak to na ten rodzaj literacki – jest to pozycja króciutka, a zapoznanie się z nią zajmie tyle co jeden odcinek większości seriali, ale jest warta poświęconego czasu. Pokazuje jak wygląda patriotyzm czy tęsknota za Ojczyzną. A pojawia się także motyw książki – co właśnie było powodem tego, że znalazła się ona wśród książek, które wykorzystałam w swojej pracy maturalnej. Akcja Latarnika kręci się wokół jednego wątku, ale jednak to nie nudzi czytelnika i jednocześnie jest typowym przykładem noweli, ale także uchodzi za jedną z najlepszych polskich pozycji z tego rodzaju literackiego. Zwięzły rozwój akcji i znaczący punkt kulminacyjny, czyli to co w noweli powinno być. Znajdziemy także odniesienia do romantyzmu – motyw tułaczki Skawińskiego i jego wielu walk na różnych frontach, które odzwierciedlają ideę romantycznej walki wszędzie gdzie się ta w imię wyższego dobra, w imię wolności. A także ciekawe studium osoby i psychiki Skawińskiego, a także lektura książek, które zmieniły jego życie, było punktem kulminacyjnym w jego życiu... 

Latarnik to książka będąca lektura szkolną, po którą zdecydowanie warto sięgnąć i się z nią zapoznać, zobaczyć co to jest patriotyzm i tęsknota za Ojczyzną... Jej czytanie nie zajmie wiele czasu, a lektura jest naprawdę wartościowa, a czas spędzony z nią nie będzie zmarnowany. Spędziłam z nią czas naprawdę miło, zwłaszcza, że kilka razy do niej wracałam...

sobota, 5 lipca 2014

"My, ludzie z planety Ziemia" Jarosław Bloch

Tytuł: My, ludzie z planety Ziemia
Autor: Jarosław Bloch
Wydawnictwo: Witanet
Ocena: 3,5/6


Skąd możemy wiedzieć jakie efekty da nasza praca, ale wykonujemy ja w nadziei, że któreś ziarno będzie doskonałe. Dajemy szanse życiu, by trwało, nic za to nie chcąc, niczego nie oczekując. Nigdy nie dowiemy się co z tego wyniknie.






Życie na Ziemi, jego początek i stworzenie to temat, który inspirował już wielu twórców, tak więc powstało mnóstwo filmów i książek. Ten temat zainspirował także Jarosława Blocha do stworzenia swojej pozycji.

My, ludzie z planety Ziemia to zbiór siedmiu opowiadań, które pozornie się różnią między sobą, ale niewątpliwie wspólny mianownik – życie na Ziemi. Skupia się na człowieku jego problemach i rozterkach, a także podejmuje tematy takie jak współistnienia inteligentnych istot i cywilizacji, manipulacji społeczeństwem, która jest na bardzo wysokim poziomie. Tytuły opowiadań: Odyseja terrańska, Skazany na samobójstwo, Być bohaterem, Krasnale, Światło w tunelu, Wojna, której nie było, Pożegnanie z Marsem.

Nowoczesne społeczeństwo jest coraz bardziej leniwe, ubogie umysłowo, przez to łatwiejsze do sterowania. Kiedyś wycinano z gazet tekst by go ocenzurować, dziś fakty są w zasięgu ręki, tylko sięgnąć, nikt jednak nie sięga po nie z własnej, nieprzymuszonej woli... Ludzie zawsze wierzyli w bajki i tu się nic nie zmieniło, chcą widzieć rzeczywistość taką jaką sobie wyobrażają, dlatego ignorują, tą która jest naprawdę.

My, ludzie z planety Ziemia to niedługa książka, którą można pochłonąć w jeden wieczór, ale daje też sporo do myślenia. Generalnie nie przepadam za science fiction i za taką tematyką, jaka jest podejmowana w tej książce, więc i ta pozycja mnie także nie zachwyciła ani nie powaliła na kolana, ale także nie odrzuciła od tego gatunku. Napisana w lekki sposób, niedługa, a pomysły są na tyle ciekawe, że zapadają w pamięć, a czyta się niezwykle szybko i przyjemni, a czas z nią spędzony nie jest zupełnym marnotrawstwem czasu, ale także nie zachwyca i jej lektura nie zapiera tchu i trudno uznać ją za arcydzieło. Powyżej przeciętnej i powyżej oczekiwań, pomysły naprawdę ciekawe, które naprawdę można by rozbudować na dłuższe powieści. I nie ukrywam, że po skończonej lekturze czułam pewien niedosyt, głównie z powodu owych nie do końca wykorzystanych tematów i pomysłów. Po pozycji My, ludzie z planety Ziemia widać, że Jarosław Bloch to aktor mający naprawdę spory potencjał, nic tylko go szlifować;) I nic tylko podziwiać, że na takie pomysły wpadł nasz rodak. Myślę, że fanom fantastyki, a zwłaszcza miłośnikom sci-fi i tematyki innych, potencjalnych form życia na Ziemi może się spodobać ta pozycja, więc zapraszam do czytania;) 

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości

piątek, 4 lipca 2014

Sorbet z truskawek i nektarynek;)


Póki można jeszcze kupić truskawki - radzę korzystać;)
Ja korzystając z nich zrobiłam sorbet z truskawek i nektarynek;)


Co będziemy potrzebować?
ok 400 g truskawek
1-2 nektarynki
ewentualnie cukier do smaku

Jak zrobić?
Truskawki oczyścić i umyć. Nektarynki umyć i pokroić. Owoce wrzucić do miski  lub dzierży miksera. Można dodać jabłko lub banana. Ewentualnie dodać cukru (mi starcza słodycz z owoców) i wszystko zmiksować na gładką, jednolitą masę. Przelać ją do plastikowych pojemników lub szklanek dzieląc na mniejsze porcje i wsadzić do zamrażarki na kilka godzin. Jeżeli jest dłużej w zamrażarce - przed zjedzeniem wyjąć do temperatury pokojowej i poczekać jakiś czas;)

Smacznego!